Wszystkie życzliwe osoby, zwłaszcza kobiety, starają się postawić w roli Mamy i doradzać, co to ja powinnam, a czego nie. Ale ja przecież wszystko wiem. Mama chorowała dwa lata. Przez ten czas nauczyła mnie wszystkiego.
Już w wieku 10 lat potrafiłam zrobić prosty obiad, taki jak makaron z serem. Wtedy też zaczęłam eksperymentować z omletami, jajecznicami itp. W gimnazjum, kiedy Mamę dopadła grypa i nie mogła wstać z łóżka i odstąpiłam jej mój pokój, by troszkę uniemożliwić rozprzestrzenianie się zarazków, ugotowałam pierwsza zupę. Było to trudne, bo musiałam użyć szybkowara, którego nieumiejętna obsługa groziła wybuchem. Starałam się wszystko zrobić według zaleceń i na podstawie tego, co pamiętałam, jak robiła to wcześniej Mama. Jednak w konsekwencji wyszedł mi rosół za słodki (za dużo marchwi) i za ostry, bo sypnęło mi się pieprzem. Dla Mamy, która nie czuła smaku, pod wpływem grypy, zupa wydawała się smaczna, na drugi dzień zmieniła zdanie, ale i tak mnie pochwaliła. Tak się zaczęła nauka, a później sama chciałam umieć gotować coraz więcej, dopytywałam i podpatrywałam. 
W konsekwencji tych nauk potrafiłam ugotować tak, by moi mężczyźni (tato i brat) mogli się najeść.
Nie zawsze mi to wychodzi najlepiej, ale zawsze w odwodzie miałam moje Ein-topf-essen, czyli sos z podsmażonych warzyw, w którym gotowałam ryż, kaszę lub makaron. Czasem dostawaliśmy coś od cioć. Znacznie bardziej podoba mi się, gdy Chrzestna przychodzi do mnie, by nauczyć mnie robić gołąbki, pierogi, kisić ogórki itp.
Najgorsze jest jednak, jak ktoś wytyka nieudolność naszego sposobu przetrwania i poucza, choć sam owy doradca nie był bez skazy. Przecież sobie radzimy, tak jak potrafimy. Nikt nie potrafi postawić się w naszej sytuacji, bo w niej nie jest.