Do tej pory nie pisałam o tym, ale dostałam się do najstarszego liceum w moim mieście, tzw. Z tradycjami, które słynęło z surowości nauczycieli do tego stopnia, że często uczniowie zmieniali szkołę na łatwiejszą po pierwszym semestrze. Pamiętam do dziś, jak Mamie powiedziałam, że dostałam się do tej szkoły. Mama wtedy była w szpitalu, ponieważ rak przeniósł się na szpik, przez co organizm Mamy nie potrafił produkować Antyle wartościowej krwi, która pozwalała by jej na wstanie z łóżka o własnych siłach, a ponadto była jeszcze regularnie karmiona morfina w celach przeciwbólowych, co dodatkowo pozwalało jej tylko na leżenie w łóżku. Dodam tylko, że Mama wymagała podawania regularnych dawek krwi, z którą tez był problem, bo miała bardzo rzadką grupę krwi AB. Po przetoczeniu krwi zazwyczaj Mama odżywała i można było z nią porozmawiać. Zaraz po zobaczeniu listy osób, które dostały się do liceum przyszłam do szpitala, żeby jej to powiedzieć. Bardzo się ucieszyła. Powiedziała, że spełniłam jej marzenie. Od razu uprzedzę. Mama ani razu nie powiedziała mi wcześniej, gdzie chce, żebym poszła, choć wielokrotnie pytałam ją o zdanie. Ona jednak uznała, że to jest moja decyzja i sama mam ją podjąć, bo ja będę przez kolejne 3 lata musiała chodzić do tej szkoły.

...



Nie było mnie tu ponad półtora roku. Głównie dlatego, że nie miałam na to czasu. Wiem, jest to najczęstsza wymówka. Aczkolwiek w rzeczywistości nie zauważyłam jak minął mi czas od stycznia  do czerwca, bo najpierw był koniec semestru i walka o oceny. Później były krótkie ferie i kolejny semestr, gdzie starałam się nie nawalać z ocenami w szkole, ale nie było to łatwe, bo ja też zajmowałam się po lekcjach pomocą bratu w odrabianiu jego zadań domowych, gotowaniem i sprzątaniem. Sama się sobie dziwie, że potrafiłam w roku szkolnym łapać się na tym, że o godzinie 22 szoruje kuchenkę, albo gotuje obiad na następny dzień. Moi koledzy z klasy o tej porze zazwyczaj uczyli się.